Obserwatorzy

Sprawdź!

Akcesoria do makijażu - sprawdź opinie

środa, 31 lipca 2019

Płatki pod oczy Perfecta - które najlepsze?

Jak wiecie uwielbiam maseczki, staram się stosować je regularnie, zarówno takie zmywalne jak i te w płachcie lub całonocne. Ostatnio jednak polubiłam również płatki pod oczy, a dlaczego? A no dlatego, że o stosowaniu kremu pod oczy niestety często zapominam a wiadomo czas leci nieubłaganie i również o tą okolicę trzeba odpowiednio zadbać. Stosuję je zazwyczaj 1-2 razy w tygodniu w zależności od potrzeb i chęci. 
Jakiś czas temu zaopatrzyłam się we wszystkie trzy dostępne wersje płatków z Perfecty i postanowiłam napisać o nich coś więcej. Miałam okazję wypróbować wcześniej Ice Patch Hydrożelowe płatki-kompres pod oczy i właśnie efekty jakie uzyskałam skłoniły mnie do przetestowania wszystkich wersji i podzielenia się z Wami swoją opinią. Jesteście ciekawi? Jeśli tak to zapraszam na dalszą część wpisu.



Płatki umieszczone są w niewielkich saszetkach o przejrzystej szacie graficznej, ładnie się prezentują i przyciągają oko ze sklepowej półki. W środku na kawałku folii umieszczone są płatki, które łatwo można dopasować pod oko. Trzymają się bez zarzutu, spokojnie można w nich wykonywać codzienne obowiązki, nic się nie zsuwa, nie spada. Producent zaleca trzymanie ich około 20-30 minut i tak też robiłam. Przed użyciem warto je włożyć na jakiś czas do lodówki, a w szczególności ICE PATCH w ich przypadku jest nawet na tylnej części opakowania taka informacja. Ich cena regularna w zależności od wersji waha się między 3,99 zł a 4,99 zł, na promocji można je dostać taniej. 


Tak jak pisałam wcześniej ICE PATCH Hydrożelowe płatki-kompres pod oczy poznałam jako pierwsze i od tego czasu zużyłam już kilka opakowań. Mają one delikatny, miętowy zapach. Po nałożeniu pod oczy pojawia się przyjemne uczucie chłodu, pomaga to się odprężyć i zrelaksować. Efekty po zdjęciu są zauważalne gołym okiem, cienie stają się jaśniejsze, a spojrzenie nabiera blasku. Skóra pod oczami jest nawilżona i wygładzona. Co najważniejsze, nie jest to krótkotrwały efekt na kilka godzin, utrzymuje się zdecydowanie dłużej.


Kosmetyki z węglem podbijają rynek już od wielu miesięcy, dlatego też powstały EYE PATCH Węglowe płatki pod oczy. Po wydobyciu z opakowania unosi się przyjemny, świeży zapach który kojarzy mi się z zieloną herbatą. Użyłam je ostatnio przed wykonaniem makijażu na osiemnastkę i muszę przyznać, że był to świetny pomysł. Płatki delikatnie zmniejszają opuchliznę i cienie pod oczami, co prawda nie jest to aż taki efekt jak u tych powyżej, ale jednak można to zauważyć. Kosmetyk dobrze nawilża i wygładza delikatną skórę. Maseczka tworzy świetną bazę pod makijaż, korektor utrwalony pudrem bez zarzutu trzymał się całą noc. 


Do 45+ brakuje mi sporo, ale szczerze mówiąc nie zwracam uwagi na tego typu oznaczenia i co jakiś czas w mojej kosmetyczce pojawiają się produkty przeznaczone według producenta niekoniecznie do mojego wieku. Nigdy nic mi krzywdy nie zrobiło, dlatego też aby wypróbować wszystkie trzy dostępne wersje zakupiłam również EYE PATCH Hydrożelowe koreańskie płatki pod oczy 45+. Po aplikacji poczułam delikatne uczucie ciepła, rozgrzanie, jednak efekt ten bardzo szybko znika. Kiedy je zdjęłam przeżyłam szok, na szczęście pozytywny. Płatki bardzo dobrze nawilżają i wygładzają skórę pod oczami, staje się ona bardzo delikatna w dotyku. Nie zauważyłam jednak, aby wpłynęły jakoś pozytywnie na moje cienie. 


Podsumowując, polubiłam się z wszystkimi trzema wersjami, jednak moje serduszko najbardziej podbiły ICE PATCH Hydrożelowe płatki-kompres pod oczy i do nich na pewno będę wracać. 


Lubicie płatki pod oczy? Znacie te z Perfecty?

sobota, 27 lipca 2019

Kosmetyczne marzenia #1

Postanowiłam wprowadzić na bloga serię wpisów dotyczących moich kosmetycznych marzeń. Zazwyczaj będą to kosmetyki z wyższej półki lub takie, które ciężko u nas w Polsce. Nie powiem Wam dokładnie jak często będą się pojawiać, bo wiadomo że jednego produktu pokazywać nie będę, ale myślę że co miesiąc, dwa możecie się ich spodziewać takich postów. Jestem ciekawa jak przyjmiecie ten pomysł, czy taka seria Was interesuje? Dajcie znać w komentarz, a teraz przejdźmy już do pokazywania pierwszej części kosmetycznych marzeń.

Maseczki do twarzy GlamGlow kuszą mnie od dawna. Osoby które mnie śledzą od dłuższego czasu wiedzą, że przetestowałam już Supermud Clearing Treatment o której pisałam tutaj. Sprawdziła się ona u mnie świetnie, dlatego też mam ochotę na więcej, jednak przyznajmy że ceny do najniższych nie należą i nie każdy może sobie na nie pozwolić. Aktualnie najbardziej kusi mnie Maseczka regenerująca Berryglow Probiotic Recovery Mask, Maska nawilżająca ThirstymudTM Hydrating Treatment oraz Gravitymud Black Glitter. 

Kosmetyki TonyMoly przyciągają oko uroczymi opakowaniami, nawet po zużyciu zawartości można służyć jako ozdoba na szafce czy w łazience. Ja posiadam Maseczkę Panda's Dream White Sleeping Pack i jestem zadowolona, dobrze nawilża, skóra jest rozjaśniona i odzyskuje naturalny blask. Teraz zamarzyły mi się kolejne produkty, a dokładnie: Nawilżający krem na dzień Moisture Boost Gel Day Cream, Tako Bubble Pore Pack oraz Krem-maska na noc Cat's Perfect Night Cream. Gdybym miała wybrać tylko jeden to padłoby na ten ostatni, ponieważ bardzo lubię maseczki na noc, no i oczywiście urocze opakowanie z głową kota woła do mnie "kup mnie".


O marce Rituals czytałam i słyszałam wiele dobrego, przeglądając ich ofertę w oko najbardziej wpadła mi seria The Ritual of Sakura. Ma ona zapach kwiatu wiśni, który swoją drogą bardzo lubię. Peeling, pianka pod prysznic, mgiełka do ciała to produkty, które kuszą mnie najbardziej, chociaż nie powiem balsam też może być fajny. 

Kolejny kosmetyk marzenie to Maska do włosów Like A Virgin Super Nourishing Coconut & Fig. Moje włosy uwielbiają kokos, a z tego co czytałam kosmetyk zbiera wiele pozytywnych opinii, więc i mnie zaciekawił. Niestety za trochę ponad 200 ml trzeba zapłacić około 170 zł, może kiedyś jak wygram Lotto. 

A jakby się tak wysmarować balsamem o zapachu pistacji i karmelu? Brzmi cudownie, prawda? I tak jest z Brazylijskim kremem do ciała Bum Bum z Sol De Janeiro. Pewnie gdyby nie koleżanka nie wiedziałabym o tym kosmetyku, miałam okazję go u niej przetestować i przepadłam, bardzo dobre działanie i śliczny zapach, czego chcieć więcej?


Palety cieni Huda Beauty znają chyba wszyscy, przynajmniej ze słyszenia. Mi one marzą się od dawna, a najbardziej The New Nude oraz Rose Gold Remastered. Tak sobie myślę, że chyba umieszczę je w liście do św. Mikołaja, kto wie może spełni moje marzenie?

Kolejny kosmetyk, którego częściowo znam, ponieważ byłam nim dwa razy malowana u wizażystki to wszystkim dobrze znany Podkład Double Wear z Estee Lauder. Często sobie myślę, że może warto zainwestować w droższy podkład i mieć pewność, że się dobrze sprawdzi (oczywiście nie zawsze tak jest, nie zawsze droższe oznacza lepsze), ale potem wchodzę do Rossmanna lub innej drogerii i kupuje coś innego, tańszego. Mam jednak nadzieję, że kiedyś trafi on do mojej kosmetyczki.

Uwielbiam palety do konturowania, zawsze łączą w sobie bronzery w różnych odcieniach, albo mają rozświetlacze/róże w tej samej tonacji, pasujące do siebie nawzajem. Aktualnie używam takiej palety z Zoevy, ale trochę już mi się znudziła i marzy mi się coś nowego. W oko wpadła mi Paleta The Cali Contour z SmashBox'a. Ma ona w sobie zarówno bronzery, roświetlacze oraz róż, także wszystko mamy w jednym miejscu, można ją zabrać w podróż i zajmie mniej miejsca niż gdyby brać każdy kosmetyk osobno. 

Ostatni kosmetyk jaki sobie wypatrzyłam sobie będąc w Sephorze to Rozświetlacz Collector's Edition Shimmering Skin Perfector Pressed Highlighter, Becca. Piękny złoty odcień z opalizującymi brzoskwiniowymi refleksami, cudo! Szkoda tylko, że to edycja limitowana.


Wpadło Wam coś w oko? Lubicie takie wpisy?

piątek, 26 lipca 2019

Pixi Glow Tonik Cleansing Gel - Żel do mycia twarzy

Kosmetyki Pixi są bardzo popularne, przeglądając instagrama czy blogi można się natknąć na wpisy o nich nawet kilka razy dziennie. Ja swoją przygodę z tą marką rozpoczęłam kilka miesięcy temu, do tej pory pisałam Wam o maskach w płacie GLOW Glycolic Boost oraz peelingu do twarzy Peel & Polish, z obu tych kosmetyków jestem zadowolona i chętnie do nich powrócę jeśli nadarzy się taka okazja. Dziś jednak pora na kolejną recenzje kosmetyku Pixi, a dokładnie mowa będzie o żelu do mycia twarzy Glow Tonik Cleansing Gel, no niestety produkt do ulubieńców nie trafi na pewno. A dlaczego? Tego dowiecie się z dalszej części wpisu. 


Żel umieszczony jest w tubie wykonanej z miękkiego plastiku o pojemności 135 ml. Zamknięcie na zatrzask nie sprawia problemu, łatwo się otwiera nawet mając długie paznokcie czy mokre dłonie. Otwór ani nie za duży, ani nie za mały, łatwo wydobyć odpowiednią ilość kosmetyku. Opakowanie dobrze leży w dłoni, nie wyślizguje się z niej. Kolorystyka utrzymana w pastelach, ładnie się prezentuje. Na tubce umieszczone są informacje na tamat żelu w języku angielskim oraz skład, osoby mające problem z samodzielnym odczytaniem znaczenia zawsze mogą skorzystać ze słownika lub tłumacza.

Kosmetyk ma konsystencje zwartego, przeźroczystego żelu, po wydobyciu na ciepłą dłoń zaczyna się delikatnie topić. Zapach kwiatowy, nie do końca mi się podoba, ale na szczęście szybko się ulatnia.


 Glow Tonik Cleansing Gel w kontakcie z wodą niestety się nie pieni. Powiem Wam szczerze że nie przepadam za takimi żelami, jeśli nie czuje pod palcami piany mam wrażenie, że skóra nie jest dokładnie oczyszczona. W tym przypadku jest podobnie, co prawda kosmetyk radzi sobie z usuwaniem pozostałości makijażu czy nocnych zabrudzeń, kilka razy sprawdzałam to płynem micelarnym i zawsze wacik był czysty, a jednak brakuje mi efektu odświeżenia. Po za tym po spłukaniu pozostaje uczucie ściągnięcia, skóra aż prosi się o tonik i krem czy jakąś maskę nawilżającą. Z racji tego, że nie lubię wyrzucać kosmetyków zużywam go do rozpuszczania wierzchniej warstwy makijażu, a potem pozostałości zmywam innym żelem. W tym przypadku akurat cieszę się, że produkt dobija już dna, powrotów nie będzie. Pamiętajcie jednak, że każda cera jest inna, u mnie się nie sprawdził, ale to nie oznacza że u Was będzie tak samo. 


Z tego co się zorientowałam żel ten nie jest dostępny w polskiej Sephorze, więc nie podam Wam ceny w złotówkach. Sprawdziłam jednak na stronie producenta i tam zapłacić za niego trzeba $18.00, moim zdaniem zdecydowanie nie jest wart tej ceny. Marka w swojej ofercie ma dużo lepsze kosmetyki jak np. maseczkę Glow Mud Mask o której napiszę więcej już niedługo.


Lubicie kosmetyki Pixi? Znacie ten żel?

czwartek, 25 lipca 2019

Trico Botanica Oczyszczanie i Relaks

Markę Trico Botanika poznałam jakoś pod koniec pierwszego kwartału tego roku, co prawda sporo słyszałam o nich wcześniej, ale nigdy nie było mi z nimi po drodze. Wtedy testowałam serię dodającą objętości Volumizing o której pisałam tutaj, polubiłam się z nią na tyle, że postanowiłam wypróbować coś jeszcze z tej marki. W ich ofercie dostępnych jest osiem linii przeznaczonych do włosów z różnymi problemami. W moje łapki wpadła seria Oczyszczanie i Relaks w skład której wchodzą trzy kosmetyki, a dokładnie: krem, szampon oraz lioton do włosów. Produkty stosuję już jakiś czas, wyrobiłam sobie zdanie na ich temat, dlatego też stwierdziłam że jest to idealna pora na ten wpis.


Głęboko oczyszczający krem do skóry głowy

Krem umieszczony jest w buteleczce z przyciemnianego plastiku o pojemności 100 ml. Ma bardzo wygodny aplikator w postaci takiego dzióbka, wystarczy go przekręcić aby pokazała się dziurka przez którą wydobywa się zawartość. 
Kosmetyk ma wodnistą konsystencje o mlecznym zabarwieniu, łatwo się aplikuje bez obawy, że wylejemy pół zawartości podczas jednego użycia. Zapach przyjemny, jakby z delikatną nutką miodu
Krem stosuje się przed myciem, na mokrą skórę głowy wmasowujemy delikatnie kosmetyk, spłukujemy i myjemy włosy szamponem. Produkt bardzo dobrze oczyszcza skórę głowy, a przy tym delikatnie ją nawilża i koi. Ostatnio niestety szampon z innej marki wywołał u mnie swędzenie i łuszczącą się skórę, ten krem szybko sobie poradził z problemem. Producent nie wspomina ile kosmetyku dokładnie stosować, dlatego też robię to na oko. Wydajność nie jest jakaś szałowa, szybko ubywa z buteleczki. Za takie opakowanie trzeba zapłacić około 40 zł.


Szampon do włosów Oczyszczanie i Relaks

Szampon otrzymujemy w przyciemnianej buteleczce z twardego plastiku o pojemności 250 ml. Dzięki zamknięciu typu flip-top i niewielkiemu otworowi łatwo wydobyć odpowiednią ilość kosmetyku. Opakowanie dobrze leży w dłoni, nie wyślizguje się z niej nawet kiedy mamy mokre dłonie.
Kosmetyk ma żelową konsystencje, ani za gęstą, ani za rzadką, moim zdaniem taka w sam raz. W kontakcie z wodą dobrze się pieni i łatwo się spłukuje. Zapach przyjemny, ziołowy, orzeźwiający, mój nos najbardziej wyłapuje miętę. 
Jeśli chodzi o działanie to nie mam mu nic do zarzucenia. Dobrze oczyszcza zarówno skórę głowy jak i włosy, radzi sobie nawet z olejami. Przed obcięciem trochę plątał moje pasma, jednak kiedy pozbyłam się zniszczonych centymetrów problem zniknął. Próbowałam używać go bez odżywki i nie miałam problemu z rozczesaniem, ale były zdecydowanie zbyt mało dociążone i ciężko się je układało. Szampon dzięki zawartości mięty świetnie sprawdza się na upalne dni, przyjemnie chłodzi i dodaje energii. Nie przyspiesza przetłuszczania, włosy myje nim standardowo co 2-3 dni. 
Wydajność dobra, szampon spokojnie starcza na jakieś dwa miesiące regularnego stosowania, wszystko oczywiście zależy od długości włosów i częstotliwości mycia. Za szampon trzeba zapłacić około 39 zł, więc mieści się w takim średnim przedziale cenowym.


Lotion do włosów Oczyszczanie i Relaks

Lotion umieszczony jest w przyciemnianej, szklanej buteleczce o pojemności 100 ml. Powiem Wam szczerze, że mając szklane opakowanie w łazience zawsze obawiam się, że spadnie na płytki i się potłucze. W tym przypadku na szczęście nic takiego się nie stało. Produkt posiada aplikator w formie pipety, łatwo nabrać i zaaplikować kosmetyk. 
Lotion posiada wodnistą, bezbarwną konsystencje. Zapach przyjemny, ziołowy jakby z cytrusową nutą. Bardzo mi się spodobał, na włosach nie utrzymuje się jednak jakoś długo. 
Kosmetyk aplikujemy podobnie jak krem, czyli delikatnie wmasowujemy w skórę głowy z tym, że już go nie zmywamy tylko zostawiamy do wchłonięcia. Początkowo bałam się, że może obciążać moje włosy, stracą objętość i będą wymagały częstszego mycia, ale moje obawy okazały się niepotrzebne. Lotion koi skórę głowy i ją nawilża. Włosy u nasady są wzmocnione, odbite, wydaje się, że jest ich więcej. Odkąd go stosuję zauważyłam, że mniej włosów zostaje na szczotce. Czy przyspiesza ich wzrost? Ciężko mi to tak do końca stwierdzić, ponieważ moje pasma rosną same z siebie szybko co ma swoje plusy i minusy.
Wydajność świetna, na jedną aplikację wystarcza niewielka ilość produktu. Po otwarciu można go stosować przez 12 miesięcy, więc super, bo gdyby to były trzy to pewnie bym nie zdążyła go zużyć. Niestety lotion do najtańszych nie należy, za taką buteleczkę trzeba zapłacić około 65 zł, ale myślę że warto.


Zestaw kosmetyków do włosów Oczyszczanie i Relaks z Trico Botanica bardzo polubiłam, dobrze działa na moje włosy i skórę głowy, nie mam mu nic do zarzucenia. Jedyne czego mi brakuje w tej serii to jakiejś odżywki na długość. 
Kto wie, może za jakiś czas skuszę się na kolejną serię kosmetyków z tej marki.


Znacie Trico Botanica? Lubicie ich kosmetyki?

środa, 24 lipca 2019

Kokosowy demakijaż z Botanical Flow, Delia

Wiele razy wspominam wszędzie gdzie się da, że uwielbiam wszystko co kokosowe zarówno jeśli chodzi o jedzenie jak i kosmetyki. Kiedy trafiła do mnie paczka od Delii i zobaczyłam Wodę micelarną oraz Mgiełkę tonizującą z naturalną wodą kokosową nie mogłam doczekać się, aż będę mogła zabrać je ze sobą do łazienki i przetestować. Aktualnie woda micelarna dobija już dna, toniku zresztą też zostało niewiele więcej, myślę więc że jest to  odpowiedni moment aby napisać o nich coś więcej. 


Zarówno płyn micelarny jak i tonik otrzymujemy w plastikowej buteleczce o pojemności 150 ml. Dobrze leżą w dłoni, nie wyślizgują się z niej podczas użytkowania. Różnica pojawia się w nakrętkach, micel posiada zamknięcie typu flip-top a mgiełka w postaci atomizera. Opakowania są szczelne, można zabrać je ze sobą w podróż bez obawy że coś się rozleje. Szata graficzna w obu produktach jest taka sama, utrzymana w pastelowej kolorystyce z motywem kokosa. Informacje na opakowaniach które posiadam są w języku angielskim, jednak bez problemu można znaleźć polskie tłumaczenie w internecie np. na stronie producenta.


Woda micelarna ma przyjemny kokosowy aromat, lekko słodki, naturalny. Nie jest on intensywny, więc myślę że nie powinien on nikomu przeszkadzać, no chyba że nienawidzicie tego owocu. Konsystencja jak na wodę przystało jest płynna, przeźroczysta. Po płyn sięgam zarówno rano, aby usunąć nocne zanieczyszczenia i pozostałości kosmetyków, jak i wieczorem do demakijażu. W obu przypadkach nie mam zastrzeżeń. Kosmetyk dobrze radzi sobie z rozpuszczaniem zabrudzeń oraz makijażu, Nie straszny mu podkład, puder czy nawet tusz do rzęs. Jeśli chodzi o demakijaż oczu to co prawda trzeba przytrzymać wacik trochę dłużej, ale nie ma mowy o żadnym tarciu. Skóra jest po nim dobrze oczyszczona, ja jednak zawsze dla pewności stosuję jeszcze żel do mycia twarzy lub piankę. Woda micelarna Botanical Flow nie podrażnia, nie uczula, ani nie wysusza skóry oraz oczu. Jeśli chodzi o wydajność to no cóż, płyny micelarne schodzą u mnie dość szybko, więc te 150 ml wystarcza na jakieś 2-3 tygodnie w zależności od intensywności makijażu.


Mgiełka tonizująca ma taki sam cudowny zapach jak powyższy płyn micelarny, uwierzcie mi można się w nim zakochać od pierwszego powąchania! Konsystencja wodnista, przeźroczysta, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Sposób aplikacji jest bardzo łatwy, atomizer wydobywa bezpośrednio na skórę delikatną mgiełkę kosmetyku. Po tonik sięgam rano, wieczorem, a także w ciągu dnia. Przyjemnie odświeża, delikatnie nawilża i koi podrażnienia. Wystarczy spryskać nią twarz po umyciu, aby wyrównać pH skóry i przygotować ją na kolejne kroki pielęgnacyjne. W upalne dni trzymałam ją w lodówce dzięki czemu po spryskaniu nią twarzy czułam przyjemne orzeźwienie i ukojenie. Po tonik sięgam również kiedy na mojej buźce ląduje maseczka z glinki, wzmacnia jej działanie, a przy okazji zapobiega nadmiernemu wysychaniu. Mgiełka nie podrażnia, nawet kiedy odrobina dostanie się do oka to nic nie szczypie ani nie piecze. Kosmetyk ubywa powoli, ale wiadomo jeśli sięgamy po niego kilka razy dziennie to skończy się szybko. Mi wystarczy na trochę ponad miesiąc regularnego używania.


Oba kosmetyki bardzo polubiłam i chętnie do nich wrócę. Szkoda tylko, że płyn micelarny nie występuje w większej pojemności, bo tak jak wspomniałam wcześniej, tego typu produkty schodzą u mnie bardzo szybko. Jeśli chodzi o cenę to zarówno za wodę micelarną jak i mgiełkę tonizującą w regularnej cenie trzeba zapłacić około 16 zł. Kosmetyki Delia z serii Botanical Flow dostępne są w ich sklepie internetowym oraz w wybranych drogeriach Rossmann.


Znacie serię Botanical Flow z Delia? Lubicie?

wtorek, 23 lipca 2019

Owocowe orzeźwienie z Faberlic

Jak wiecie bardzo lubię owocowe aromaty w kosmetykach, szczególnie teraz latem, kiedy lekkie zapachy są jak najbardziej wskazane. Nie wyobrażam sobie w gorące dni pod prysznicem stosować np. czekoladowy czy inny słodki żel pod prysznic, a później spryskiwać się mgiełką o podobnym aromacie. Dlatego też z chęcią sięgnęłam po kosmetyki Faberlic, a dokładnie Witaminowy żel pod prysznic i mgiełkę do ciała Karambola i Marakuja. To nie moje pierwsze spotkanie z tą marką, ale tego typu kosmetyków wcześniej nie miałam, więc byłam bardzo ciekawa jak się sprawdzą i czy zapach mi się spodoba. Jak się spisały? O tym poniżej.



Witaminowy żel pod prysznic Karambola i Marakuja umieszczony jest w plastikowej buteleczce zwężanej ku górze o pojemności 200 ml. Nie jest ona ani za twarda, ani za miękka, dobrze leży w dłoni i nie wyślizguje się z niej. Wyposażona jest w zamknięcie typu flip-top, łatwo się otwiera nawet jedną ręką. Butelka ma niewielki otwór, bez problemu można wydobyć zawartość nie obawiając się, że od razu wylejemy pół butelki. Szata graficzna przyciąga oko, na opakowaniu znajdziemy informacje na temat kosmetyku w języku rosyjskim oraz krótką notkę po polsku. 

Żel ma średnio gęstą konsystencje, w kontakcie z wodą dobrze się pieni szczególnie jeśli używamy podczas kąpieli gąbki. Zapach bardzo ładny, owocowy, przeważa marakuja. Pod prysznicem można się poczuć jak na tropikalnej wyspie. Niestety na skórze nie utrzymuje się zbyt długo.

Kosmetyk dobrze odświeża i oczyszcza skórę z wszelkiego rodzaju zanieczyszczeń. Po spłukaniu jest ona delikatna i miękka w dotyku, nawet jeśli nie użyję balsamu to nie czuję z tego powodu dyskomfortu. Żel nie podrażnia, ani nie uczula. Jeśli chodzi o wydajność to starcza na jakieś dwa tygodnie, ale warto wziąć pod uwagę, że ma on mniejszą pojemność niż tradycyjne żele. W regularnej cenie kosztuje 10,50 zł, ale często występuje w promocji i można go dostać o pięć złotych taniej. Dostępne są również inne wersje zapachowe, mnie teraz kusi Porzeczka i Jeżyna albo Mandarynka i Bergamotka.



Witaminową mgiełkę do ciała Karambola i Marakuja otrzymujemy w plastikowej buteleczce o pojemności 120 ml. Jest niewielka, poręczna i dobrze leży w dłoni, spokojnie można zabrać ją ze sobą w podróż czy wrzucić do torebki do pracy albo szkoły. Opakowanie wyposażone jest w atomizer, wydobywa delikatną mgiełkę kosmetyku i co najważniejsze nie zacina się podczas użytkowania. Szata graficzna i informacje na temat produktu umieszczone są podobnie jak w przypadku powyższego żelu pod prysznic.

Jak na mgiełkę do ciała przystało konsystencja jest wodnista, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zapach jest cudowny, owocowy. Tu również mój nos bardziej wyłapuje marakuje z kwaskową nutą, może to ta karambola? Nigdy nie miałam okazji próbować tego owocu, więc nie wiem jak smakuje i pachnie. 

Po mgiełkę sięgam zarówno rano jak i w ciągu dnia. Przyjemnie odświeża, a owocowy aromat dodaje energii. Na skórze nie utrzymuje się jakoś długo, jednak na ubraniu wyczuwalna jest nawet po kilkunastu godzinach. Zaaplikowana bezpośrednio na ciało nie wysusza, ani nie podrażnia. Wydajność dobra, na jedno użycie używam 3-4 naciśnięcia, to mi w zupełności wystarcza. Mgiełka cenowo wychodzi podobnie jak żel, w cenie regularnej trzeba zapłacić za nią niespełna jedenaście złotych, jednak w promocji kosztuje tylko 5,50 zł.



Z obu produktów jestem zadowolona i chętnie wrócę do nich w przyszłości lub tak jak wspominałam wcześniej, zakupię inne wersje zapachowe.

Jeśli Wy również macie ochotę na kosmetyki Faberlic zapraszam TUTAJ. Zamawiając produkty u pani Eweliny powyżej 40 zł otrzymujecie darmową wysyłkę! 

A już niedługo u mnie kolejne recenzje kosmetyków Faberlic, jesteście ciekawi?



Co polecacie z Faberlic? Znacie tą markę?

poniedziałek, 22 lipca 2019

Sekrety Koreańskiego Piękna, czyli przełomowy przewodnik po pielęgnacji skóry i makijażu

Bardzo lubię wyłapywać nowinki na temat pielęgnacji, makijażu czy też testować nowości na rynku kosmetycznym. Zawsze można coś nowego się dowiedzieć, sprawdzić czy faktycznie efekty są widoczne, a czasem również wyłapać błędy jakie się popełnia. Moim największym błędem była niewłaściwa pielęgnacja cery kiedy na twarzy pojawił się pierwszy trądzik. Zmagałam się z nim długo, a Pani w drogerii polecała co raz to nowe wysuszające kosmetyki. Teraz już wiem, że cera trądzikowa oprócz oczyszczenia potrzebuje porządnego nawilżenia. 

Ostatnio trafiła do mnie książka Sekrety Koreańskiego Piękna - przełomowy przewodnik po pielęgnacji skóry i makijażu, Kerry Thompson & Coco Park Wydawnictwa Quello. Nadaje się ona zarówno dla osób, które poznały już sekrety urody Koreanek jak i dla tych, którzy stawiają dopiero pierwsze kroki. Książka pomaga zmienić swój rytuał pielęgnacyjny na bardziej skuteczny. 
Jakie są moje wrażenia po jej przeczytaniu? Bardzo dobre! Książka napisana jest w zrozumiałym języku, szybko się ją czyta. Można się dowiedzieć z niej sporo rzeczy, ale przyznaję, że o niektóre zagadnienia nie były dla mnie nowością.




Co można znaleźć w książce?
- Koreańska kultura piękna - mamy tu informacje na temat początku kultury piękna, koreańskich kosmetyków i najpopularniejszych marek
- Koreańska pielęgnacja - w tym rozdziale znaleźć można: informacje na temat koreańskiego rytuału, wskazówki jak rozpoznać typ cery i problem skórny, składniki kosmetyków, kategorie produktów, informacje jak zbudować swój rytuał piękna, a także przykładowe rytuały znanych zagranicznych blogerek 
- Koreański makijaż - w trzecim rozdziale mamy kategorie produktów do makijażu, konkretne kosmetyki do make-up polecane przez autorkę oraz przykładowe koreańskie makijaże 
- Materiały dodatkowe - w ostatnim rozdziale znaleźć można sklepy internetowe, gdzie kupić koreańskie kosmetyki, a także tłumaczenie składu ( z jednej strony w języku polskim a z drugiej w języku koreańskim).




 W książce zawarte są wszystkie najważniejsze informacje na temat koreańskiego rytuału pielęgnacyjnego. Co najciekawsze, autorki nie twierdzą, że zachodnie kosmetyki są złe, spokojnie w rytuale można łączyć je z tymi koreańskimi. Najważniejsze jest to, aby potrafić rozpoznać czego w danym momencie potrzebuje nasza cera i jej to dać oraz dbać o odpowiednią ochronę przeciwsłoneczną. Typowy koreański rytuał piękna może składać się od pięciu do nawet dwunastu etapów. Początkowo wydawało mi się sporo, ale kiedy bliżej przyjrzałam się swojej pielęgnacji to stwierdziłam, że wcale tak nie jest.  Jedną z zasad o której warto pamiętać to to, żeby nakładać na początku kosmetyki o lekkiej konsystencji, a dopiero później te gęstsze, które odpowiednio zabezpieczą wilgoć naszej skóry.


W mojej kosmetyczce nie ma zbyt wielu typowo koreańskich kosmetyków, najczęściej są to maseczki. Czy planuje to zmienić? Kusi mnie wiele kosmetyków z Korei i pewnie niektóre z nich przetestuję, jednak myślę że nie przejdę w 100% tylko na tamtejsze produkty. Rytuał piękna spokojnie można stworzyć z tego co można dostać u nas w Polsce bez konieczności sprowadzania, chociaż trzeba przyznać że z miesiąca na miesiąc dostępność jest coraz łatwiejsza. 

Jeśli interesujecie się pielęgnacją, ciekawi Was świat K-Beauty to zachęcam do zakupu tej książki, nie pożałujecie. 


Znacie tą książkę? Używacie koreańskich kosmetyków?

niedziela, 21 lipca 2019

Idealne mleczko do ciała na lato od Le Petit Marseillais

W słoneczne dni (na szczęście powoli do nas wracają) kiedy eksponujemy większe obszary ciała lubię używać wszelkiego rodzaju balsamy i mleczka z drobinkami, które pięknie rozświetlają skórę i podkreślają opaleniznę. Idealnie w tym celu sprawdza się Mleczko nawilżające rozświetlenie Olejek Morelowy, Biała Lilia i Masa Perłowa z Le Petit Marserillais o którym postanowiłam napisać coś więcej.  


Mleczko umieszczone jest w buteleczce wykonanej z pomarańczowego plastiku o pojemności 250 ml. Pod światło bez problemu można zobaczyć ile kosmetyku jest jeszcze w środku. Opakowanie wyposażone jest w pompkę, która ułatwia wydobywania mleczka, nie zacina się, ani nie pluje produktem. Moim zdaniem jest to bardzo wygodne rozwiązanie w przypadku balsamów, aplikacja przebiega szybciej. Na tylnej części butelki umieszczone są informacje na temat kosmetyku oraz skład. Szata graficzna skromna, ale ze względu na kolor przyciąga oko. 

Balsam ma średnio gęstą konsystencje, łatwo się rozprowadza i szybko wchłania. Zapach bardzo przyjemny, połączenie słodkiej moreli i delikatnej lilii. Owocowo-kwiatowy aromat z nutą zmysłowości, który długo wyczuwalny jest na skórze to najlepsze słowa, które moim zdaniem opisują zapach mleczka.


Po mleczko nie sięgam codziennie, a tylko przed jakimś większym wyjściem czy po prostu kiedy chcę, aby moja skóra nabrała pięknego, naturalnego blasku. Podczas aplikacji nie żałuję go sobie, ma lekką konsystencję dzięki czemu szybko się wchłania. Balsam dobrze nawilża ciało i zapewnia komfort przez wiele godzin, myślę jednak że dla osób z bardzo suchą skórą mógłby być za słaby. Mleczko ma w sobie sporo drobinek rozświetlających, są one bardzo malutkie, nie jest to chamski brokat z jakim czasem można się spotkać w tego typu produktach. Na skórze pozostaje piękna złota poświata, która błyszczy się w słońcu i w sztucznym oświetleniu, a dodatkowo podkreśla opaleniznę. Kosmetyk zdecydowanie lepszy efekt daje na ciemnej karnacji, jednak osoby z jasną karnacją również bez obaw mogą po niego sięgać. Balsam nie pozostawia plam na skórze czy ubraniach. Nie uczula, ani nie podrażnia.


W moim przypadku ciężko stwierdzić konkretnie jego wydajność, ponieważ tak jak wspomniałam wcześniej nie sięgam po niego codziennie. Myślę jednak, że przy regularnym stosowaniu powinien wystarczyć na około miesiąc w zależności od ilości nakładanej na ciało. Przeglądając internet niestety nie znalazłam ceny za 250 ml być może ta pojemność nie jest już dostępna, można jednak kupić 400 ml za około 22 zł. Aktualnie w Rossmannie jest nawet na nie promocja i do 31.07 możecie zakupić mleczko za 15 zł.


Lubicie takie rozświetlające kosmetyki do ciała?

niedziela, 14 lipca 2019

Mojito, a może Pina Colada? - Maseczki Leaders Cosmetics

W ostatnim tygodniu na moim intagramie mogliście zobaczyć zestaw cudownych maseczek Leaders Cosmetics. Trafiły do mnie trzy serię: Juicy, Skin Clinic & Skin Renewal oraz Daily Wonders. Nie mogłam się powstrzymać i od razu rozpoczęłam testy. Najbardziej zaciekawiła mnie seria Juicy i to właśnie od niej zaczęłam. W jej skład wchodzą dwie maseczki, a dokładnie Mojito i Pina Colada, brzmi smakowicie prawda? Oba koktajle bardzo lubię, ale czy moja skóra je polubiła? O tym w dalszej części.


Maseczki umieszczone są w saszetkach o bardzo kolorowej szacie graficznej, która przyciąga oko. Łatwo się otwiera i bez problemu można wyciągnąć z niej płachtę. 
Podczas użycia pierwszej byłam zaskoczona, ponieważ okazało się że materiał jest sztywny, twardy, ciężko byłoby dopasować ją do twarzy. Wystarczyło jednak wcześniej zerknąć na instrukcje, żeby wiedzieć że właściwa maska zabezpieczona jest z obu stron materiałem, który należy zdjąć przed aplikacją. Muszę przyznać, że pierwszy raz spotykam się z taką formą, ale ma to swoje plusy, ułatwia rozłożenie materiału, nic się nie rozrywa. 
Maseczki są takie jakby żelowe, dobrze nasączone esencją, łatwo dopasować je do twarzy. Po aplikacji spokojnie można zająć się codziennymi obowiązkami, ponieważ płachta nie zsuwa się, nie trzeba jej co chwilę poprawiać. W saszetce zostaje też sporo esencji, którą można wykorzystać podczas porannej czy wieczornej pielęgnacji. 


Mojito Clearing Mask ma cudowny zapach, idealne połączenie limonki, mięty i... alkoholu. Nie jest to taka intensywna nuta alkoholu jak to czasem bywa, tylko delikatne dopełnienie drinku Mojito. Jeśli tak samo jak ja lubicie taki koktajl w wersji dla dorosłych to zapach maseczki Wam się spodoba.
Na twarzy trzymałam ją jakieś pół godziny, czyli trochę dłużej niż zaleca producent. Po zdjęciu płachty na skórze pozostało sporo esencji, która wchłania się w ciągu kilkunastu minut. Cera jest po niej delikatnie oczyszczona, odświeżona i promienna. Skóra jest przyjemnie nawilżona, nawodniona, nie potrzebowałam dodatkowego kremu do twarzy. Cudowny zapach dodaje energii, więc maska dobrze sprawdzi się rano, aby pobudzić nas do życia. 


Pina Colada Bright Mask ma przyjemny, owocowy zapach, przeważa ananas. Mi osobiście Pina Colada kojarzy się z ananasem i kokosem, jednak ten drugi jest wyczuwalny, ale bardzo słabo. Osoby, które nie przepadają za nim na pewno będą zadowolone, ja trochę czuję się zawiedziona, ale nie zmienia to faktu, że aromat mi się podoba. 
Po około pół godziny trzymania płachty na twarzy jest ona nadal mokra, a po zdjęciu na skórze zostaje sporo esencji, która na całkowite wchłoniecie potrzebuje 20-30 minut. Maseczka dobrze nawilża, cera staje się promienna i odzyskuje naturalny blask. Zaczerwienienia w okolicy nosa i na policzkach zostały ukojone i rozjaśnione. 


Obie maski sprawdziły się u mnie bardzo dobrze, jestem zadowolona z ich działania. Cudowne zapachy umilają pielęgnację. Myślę, że wrócę do nich za jakiś czas. Już nie mogę się doczekać testów kolejnej serii maseczek Leaders Cosmetics.

Znacie maseczki Leaders Cosmetics? Lubicie?

piątek, 12 lipca 2019

Książka na wieczór: Nieuchwytny - James Patterson, David Ellis

Kilka dni temu skończyłam czytać kolejną książkę z Wydawnictwa Albatros dlatego też pora na jej recenzję. Już teraz mogę powiedzieć, że naprawdę warto ją przeczytać, fani kryminałów z wątkiem sensacyjnym będą zadowoleni. Mowa o książce Nieuchwytny, której autorami są James Patterson oraz David Ellis. Jest to moje pierwsze spotkanie z ich twórczością, ale już wiem, że nie ostatnie.


O książce:
Tytuł: Nieuchwytny
Autorzy: James Patterson, Davis Ellis
Wydawnictwo: Albatros
Oprawa: miękka
Ilość stron: 384
Data premiery: 19 czerwca 2019
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller 

Kiedy pracownica FBI Emmy Dockery odkrywa brakujące ogniwo łączące setkę nierozwiązanych spraw, nikt jej nie wierzy. Do czasu, aż dowody stają się zbyt przekonujące, aby je ignorować…
Wszyscy myślą, że Emmy Dockery zwariowała. Owładnięta obsesją na punkcie odkrycia związku między setkami podejrzanych podpaleń, Emma rzuciła pracę badaczki w FBI. Teraz za dnia nieustannie ogląda porozwieszane po całej sypialni wycinki z gazet, a nocą przed oczami stają jej koszmary pochłaniającego wszystko ognia…
Nawet były chłopak Emmy, agent Harrison „Books” Bookman, nie wierzy, że setki porwań, gwałtów i morderstw są ze sobą powiązane. I nie uwierzy, dopóki Emmy nie znajdzie dowodów, których nie będzie mógł dłużej ignorować. Coraz więcej osób ginie w tajemniczych okolicznościach, wszystkie zbrodnie nie zostają rozwiązane. Bez motywów, bez narzędzi zbrodni, bez podejrzanych.
Czy to możliwe, aby za tymi okrutnymi morderstwami stała jedna osoba?


Emmy Dockery to analityczka pracująca na co dzień w FBI. Po śmierci siostry bliźniaczki, która zginęła w pożarze, kobieta została zawieszona w obowiązkach, ponieważ za wszelką cenę próbowała udowodnić, że nie był to nieszczęśliwy wypadek. Postanowiła więc prowadzić śledztwo na własną rękę. Emmy powiązała ze sobą pięćdziesiąt trzy pożary w których zginęło pięćdziesiąt trzy osoby. W każdym z tych przypadków wyglądało to tak samo, ofiara mieszkała sama, pożar wybuchał w łazience, zwłoki znajdowano zwęglone na łóżku. Według policji oraz straży pożarnej wyglądało to na nieszczęśliwe wypadki, jednak analityczka sądziła inaczej. 

Niestety, nikt nie chce jej uwierzyć i rozpocząć oficjalnego śledztwa. O pomoc postanowiła poprosić byłego narzeczonego Harissona "Booksa" Bookmana, który kiedyś również pracował w FBI, ale po rozstaniu rzucił tą pracę. Nie jest łatwo go przekonać, ale ostatecznie się zgadza, dzięki niemu FBI wyraża zgodę na oficjalne śledztwo. Niestety, po pierwszych sekcjach zwłok okazuje się, że są to nieszczęśliwe wypadki, nie znaleziono śladów udziału osób trzecich. W tym samym czasie giną kolejne osoby...

Emmy jednak się nie poddaje, dzięki małemu podstępowi śledztwo nabiera tempa. Szczegółowa sekcja zwłok wykonana przez znaną patolog sądową ukazuje, że ofiary giną przed wybuchem pożaru, a przed śmiercią są okaleczane i maltretowane. 

Czy Emmie i jej zespołowi uda się złapać morderce? Ile osób musi zginąć, aby się to udało? 
Tego dowiecie się z książki.


Książkę czyta się dość szybko, podzielona jest na krótkie rozdziały. Jedne z nich ukazują śledztwo, życie codzienne Emmy, drugie zaś są tzw. "sesjami Grahama" nagrywane przez morderce, który opowiada o tym jak wypatruje swoje ofiary itd. Na początku sam jednak wspomina, że nie wszystko co mówi jest prawdą, ale jego słuchacze nie wiedzą w których momentach kłamie, a w których nie. W książce jest parę wątków odrażających, ale wiadomo że sięgając po thrillery czy kryminały trzeba się z tym liczyć. Moim zdaniem książka jest świetnie napisana, kiedy już wydawało mi się co będzie dalej następował zwrot akcji i musiałam od nowa w myślach rozwiązywać zagadkę. 
Jeśli lubicie takie książki to śmiało możecie zapisać sobie ten tytuł na liście książek do przeczytania. 


Co aktualnie czytacie?

środa, 3 lipca 2019

PIXI Peel & Polish, peeling enzymatyczny czy mechaniczny?

Pamiętacie o regularnym złuszczaniu martwego naskórka? Ja uwielbiam wszelkiego rodzaju peelingi zarówno te do ciała jak i twarzy, zazwyczaj sięgam po te z ostrymi drobinkami, jednak czasami mam ochotę na coś delikatniejszego. Aktualnie do usuwania martwego naskórka z twarzy używam Peelingu enzymatycznego PIXI Peel & Polish, a że powoli dobija już dna to jest to odpowiednia pora aby napisać o nim coś więcej. Jeśli jesteście ciekawi jak się u mnie sprawdził to zapraszam do dalszego czytania.


Peeling enzymatyczny o podwójnym działaniu już po jednym zastosowaniu rozświetla, odbudowuje, zmiękcza i wygładza skórę. Naturalne enzymy usuwają martwe komórki, kwas mlekowy i celuloza delikatnie złuszczają, a ekstrakty cukru wygładzają i usuwają ziemistość, pozostawiając cerę promienną, ożywioną i wyrównaną.. Profesjonalny peeling jak w salonie bez wychodzenia z domu!

Owocowe enzymy usuwają martwe komórki, a składniki fizycznie złuszczające usuwają zanieczyszczenia
Zamyka pory, wygładza teksturę skóry
Bezzapachowy

Kluczowe składniki
Kwas mlekowy złuszcza i rozjaśnia
Ekstrakt z papai poprawia teksturę skóry
Ekstrakt z cukru trzcinowego przywraca naturalny blask


Peeling umieszczony jest w podłużnej tubce wykonanej z miękkiego plastiku o pojemności 80 ml. Kanciasty korek łatwo się odkręca, pod nim znajduje się niewielki otwór dzięki czemu łatwo wydobyć odpowiednią ilość kosmetyku. Szata graficzna skromna, ale całkiem ładnie się prezentuje. Na opakowaniu opis produktu i sposób użycia jest w języku angielskim, jednak polskie tłumaczenie bez problemu można znaleźć w internecie.

Kosmetyk ma lekką, średnio gęstą konsystencje w brzoskwiniowym kolorze. Podczas pierwszego użycia byłam zaskoczona, ponieważ jak się okazało peeling ma zatopione w sobie małe drobinki, nie są one bardzo ostre, ale do najdelikatniejszych też nie należą. Zapach przyjemny, taki trochę owocowy, nie potrafię go do końca opisać.


Tak jak wspomniałam wcześniej, produkt ma drobinki, więc nie jest to taki typowy peeling enzymatyczny tylko połączenie enzymatycznego z mechanicznym. Aktualnie na rynku jest niewiele takich kosmetyków, chociaż pewnie z czasem będzie się ich pojawiało więcej. Peeling należy nałożyć na oczyszczoną, suchą skórę, potrzymać 2-3 minuty aby enzymy mogły rozpuścić martwy naskórek i spłukać lub wykonać przed tym masaż i pozwolić zadziałać drobinkom. Ja stosuję go tym drugim sposobem i uwielbiam efekt jaki daje ten produkt. Skóra po użyciu jest świetnie wygładzona i oczyszczona. W dotyku jest mięciutka, delikatna, aż chciałoby się cały czas głaskać po twarzy. Peeling delikatnie rozjaśnia cerę i wyrównuje koloryt. Nie podrażnia, ani nie wysusza. Kosmetyk dobrze przygotowuje skórę na kolejne zabiegi pielęgnacyjne, ja zawsze wykonuje go przed maseczką, dzięki czemu składniki z niej są lepiej wchłaniane przez buźkę.


Wydajność świetna, na jedną aplikacje wystarcza ilość wielkości orzecha laskowego. Przy stosowaniu go 1-2 razy w tygodniu spokojnie wystarcza na jakieś 3-4 miesiące. Cena co prawda do najniższych nie należy, ponieważ za takie opakowanie trzeba zapłacić około 145 zł, jednak myślę że warto.


Znacie kosmetyki Pixi? Macie jakiegoś ulubieńca z tej marki?

wtorek, 2 lipca 2019

Żele pod prysznic #4: Isana

W moich zapasach żeli pod prysznic przeważają te z Isany, osoby które obserwują mnie na instagramie wiedzą, że kupuję właściwie każdą nową wersję jaka się pojawia. Teraz to się jednak zmieni, ponieważ muszę przyznać, że te żele mi się znudziły, mam ochotę na jakąś odmianę, ale najpierw zużyję to co mam, a to jeszcze trochę potrwa. W dzisiejszym wpisie możecie przeczytać właśnie słów kilka na temat trzech produktów do mycia z tej marki, a dokładnie o wersjach: Coffee & Vanilla, Andalusian Dream oraz Wild like the ocean. Jesteście ciekawi? Jeśli tak to zapraszam do dalszego czytania.


Żele Isany przyciągają oko kolorowymi opakowaniami, grafika przedstawia mniej więcej zapach jakiego możemy się spodziewać. Umieszczone są na nich informacje na temat produktu, sposób użycia oraz skład. Zarówno żel Coffee & Vanilla jak i Andalusian Dream umieszczony jest w plastikowej buteleczce zamykanej na zatrzask. Otwór odpowiedniej wielości ułatwia wydobycie, a pod koniec spokojnie można postawić opakowanie na nakrętce, aby zawartość spłynęła i można było ją wykorzystać do samego końca. Wild like the ocean zaś umieszczony jest w tubce wykonanej z miękkiego plastiku. Zamykanie na zatrzask nie sprawia problemu, nawet kiedy mamy mokre dłonie. Kiedy żel stoi pod prysznicem pod nakrętką zbiera się woda, czego nie lubię, no ale cóż.


Konsystencja żeli jest podobna, czyli żelowa, średnio gęsta, różnią się tylko kolorem. Produkty dobrze łączą się z wodą, nie spadają z dłoni czy myjki.
Jeśli chodzi o zapachy, to moim ulubieńcem okazał się Wild like the ocean, przeważa oczywiście kokos, a w tle wyczuwalna jest nuta jaśminu. Bardzo spodobało mi się to połączenie, chociaż początkowo podchodziłam dość sceptycznie. W Andalusian Dream przeważa cierpki zapach kwiatu pomarańczy z niewielkim dodatkiem słodkiej mandarynki. Jest przyjemny, jednak przy dłuższym stosowaniu staje się męczący. Jeśli chodzi o wersję Coffee & Vanilla to no cóż, spodziewałam się czegoś wow i trochę się zawiodłam. Zapach przypomina mi słodkie, waniliowe cappuccino i o ile w opakowaniu pachnie ładnie tak w kontakcie z wodą aromat ten się ulatnia i żel staje się taki nijaki. Z całej trójki wypadł on jak dla mnie najgorzej.


Jeśli chodzi o działanie to nie mam żadnych zastrzeżeń, wszystkie trzy żele spisują się tak samo. W połączeniu z wodą dobrze się pienią. Ja najbardziej lubię stosować je na myjkę, wtedy z niewielkiej ilości produktu tworzy się puszysta, otulająca chmurka. Żele dobrze odświeżają i oczyszczają skórę z wszelkiego rodzaju zanieczyszczeń. Nie podrażniają skóry, ani jej nie wysuszają. Jeśli chodzi o wydajność to całkiem spoko, żel stosowany na gąbkę wystarcza na około 3 tygodnie.


Cena każdego z tych żeli regularnie wynosi około 4,50 zł. Bez problemu powinniście dostać jeszcze wersję Coffee & Vanilla oraz Wild like the ocean. Jeśli chodzi o Andalusian Dream to jest to żel z zeszłorocznej edycji limitowanej i aktualnie nie ma go w Rossmannie, ale kto wie, może za jakiś czas pojawi się ponownie. Z tego co wiem, już niedługo pojawią się nowe wersje żeli Isana, ale tym razem raczej odpuszczę, muszę zużyć to co mam i dać szansę innym markom. 


Lubicie żele Isana?