Obserwatorzy

Sprawdź!

Akcesoria do makijażu - sprawdź opinie

środa, 27 lutego 2019

Peeling solny z organicznym olejem kokosowym, GlySkinCare

Jakiś czas temu pisałam Wam o żelu pod prysznic i balsamie z organicznym olejem kokosowym z GlySkinCare, a dziś przyszła pora na kolejny produkt z tej marki czyli peeling solny. Ten rodzaj peelingów polubiłam dopiero niedawno, wcześniej już sól w nazwie mnie przerażała, ale niepotrzebnie. Czy polubiłam się z tym peelingiem tak samo jak z żelem, czy balsamem? O tym w dalszej części wpisu.


Peeling otrzymujemy w dużym, bo aż 400 g plastikowym słoiku. Lubię takie opakowania, przynajmniej wiem, że bez problemu wydobędę produkt do samego końca i nic nie zostanie na ściankach. Pod nakrętką umieszczona jest folia zabezpieczająca, dzięki czemu mamy pewność, że nikt przed nami nie wkładał palców do zawartości. Szata graficzna ładna, ale nie wyróżnia się niczym szczególnym. Na opakowaniu znajdziemy informacje o produkcie, sposób użycia w języku polskim i angielskim oraz skład. 


Peeling ma zbitą, taką trochę suchą konsystencję, jednak łatwo się nabiera. Nałożony na lekko wilgotną skórę przykleja się do niej i można spokojnie wykonać masaż, próbowałam nakładać go na suchą, jednak wtedy niestety się osypuje. 
Zapach cudowny, taki sam jak w przypadku żelu i balsamu, czyli słodki, kokosowy, ale nie jest sztuczny tylko naturalny, przyjemny. Utrzymuje się on jakiś czas na skórze oraz w łazience. 


Drobinki soli są małe, ale ostre i nie rozpuszczają się tak szybko, jak cukier w peelingach cukrowych. Moc peelingu można sobie dozować poprzez siłę nacisku, jednak lepiej nie przesadzać, bo można sobie zrobić krzywdę. Zdarzyło mi się, że po zabiegu ciało było lekko zaczerwienione, jednak na szczęście szybko zniknęło, przy kolejnym zastosowaniu byłam delikatniejsza i sytuacja się nie powtórzyła. Produkt bardzo dobrze usuwa martwy naskórek, po peelingu skóra jest wygładzona, delikatna w dotyku. Podczas rozpuszczania się soli wytwarza się taki jakby olejek, który po spłukaniu dobrze nawilża skórę i nie trzeba stosować dodatkowo balsamu po kąpieli. Trzeba pamiętać, aby nie stosować go na uszkodzoną, podrażnioną skórę, ponieważ wtedy sól może wywołać pieczenie, szczypanie. 


Wydajność zadowalająca, na jedno użycie nie potrzeba go jakoś dużo. Powoli ubywa z opakowania, spokojnie wystarcza na około 10-12 aplikacji. Jest to dobry wynik jak dla mnie. Kosztuje około 20-25 zł, w zależności od miejsca zakupu. Moim zdaniem naprawdę warto go wypróbować. Marka GlySkinCare ma w swojej ofercie peelingi solne również z innymi olejami, więc warto zerknąć na ich ofertę. Sama chętnie wypróbuję jeszcze jakąś inną wersję.


Lubicie peelingi solne?

Miłego dnia! :)

niedziela, 24 lutego 2019

Aktywny żel peelingujący do mycia twarzy 2w1 Pure&Clear, Kolastyna

Zazwyczaj nie sięgam po żele peelingujące do mycia twarzy, wolę osobno żel czy piankę i peeling. Jednak produkt 2w1 z Kolastyny kupiłam już dawno temu i stwierdziłam, że jeśli już go mam to zużyje. Teraz nie widziałam go już w Rossmannie, ale nadal widnieje na stronie producenta, więc myślę że można jeszcze go gdzieś dostać. 


Produkt umieszczony jest w tubie z miękkiego plastiku o pojemności 150 ml. Opakowanie częściowo jest przeźroczyste, przez co widać, ile produktu jest w środku. Żel stoi na nakrętce, dzięki czemu wszystko ładnie spływa i bez problemu można wydobyć zawartość. Zamknięcie typu flip-top nie sprawia problemu, nawet kiedy mamy mokre dłonie. Otwór nie jest ani za duży, ani za mały, łatwo wycisnąć odpowiednią ilość żelu. Szata graficzna ładna, przejrzysta, ale nie wyróżnia się niczym szczególnym. Na opakowaniu znajdziemy takie informacje jak zapewnienia producenta, skład oraz sposób użycia.


Produkt ma żelową konsystencje, ani na gęsta, ani za rzadka, moim zdaniem idealna. Ma w sobie sporo mały drobinek, które mają peelingować skórę, są one jednak bardzo delikatne, nie powinny nikomu zrobić krzywdy. 
Żel ma przyjemny, świeży zapach. W opakowaniu jest intensywny, jednak w kontakcie z wodą zaczyna się ulatniać. 


Po żel zazwyczaj sięgam podczas wieczornej pielęgnacji, ale zdarzyło mi się też użyć go kilka razy rano. Pomimo tego, że jest to żel peelingujący spokojnie można go stosować codziennie. Drobinki są bardzo delikatne, wygładzają skórę, jednak nie jest to takie złuszczanie martwego naskórka za jakie lubię peelingi. Żel w kontakcie z wodą dobrze się pieni i oczyszcza buzie z wszelkiego rodzaju zanieczyszczeń, również pozostałości makijażu. Trzeba pamiętać, aby omijać okolice oczu, ponieważ strasznie piecze jeśli dostanie się pod powiekę. Po spłukaniu skóra nie jest wysuszona, ani ściągnięta, jednak nałożenie kremu jest obowiązkowe. Żel nie podrażnił mnie, ani nie uczulił. 


Wydajność zadowalająca, na jedno użycie nie potrzeba wiele produktu. Używam go od kilku tygodni i nadal jest go trochę w opakowaniu, chociaż przyznaję, że czasem sięgam po coś innego. Cena żelu to około 10-15 zł, już dokładnie nie pamiętam. Ogólnie mówiąc, z żelu jestem zadowolona, jednak zdecydowanie wolę żel i peeling osobno i nie planuję do niego wracać.


Lubicie żele peelingujące do mycia twarzy?

Miłego dnia! :)

czwartek, 21 lutego 2019

Książka na wieczór: Król bez skrupułów, Meghan March

Przychodzę dzisiaj do Was z recenzją kolejnej książki, tym razem nie będzie to kryminał, co aż dziwne bo przecież po nie sięgam najczęściej. ,,Król bez skrupułów'' Meghan March nie jest książką dla grzecznych dziewczynek, jak już zacznie się ją czytać to nie można się oderwać. Już teraz mogę śmiało powiedzieć, że czekam na kolejne części.


O książce:
Tytuł: Król bez skrupułów
Autor: Meghan March 
Tytuł serii: Mount Trilogy (tom 1)
Wydawnictwo: EditioRed
Oprawa: Miękka
Ilość stron: 232
Data premiery: 12 luty 2019
Kategoria: literatura obyczajowa, romans, erotyk


Keira Kilgore jest rudowłosą pięknością o ognistym temperamencie i niepokornej duszy. Prowadzi destylarnię, która należy do jej rodziny od czterech pokoleń, i to dziedzictwo jest dla niej wszystkim. Zwłaszcza teraz, gdy po kilku miesiącach małżeństwa zmarł jej mąż. Nie był to udany związek. Brett, jej małżonek, regularnie ją zdradzał, podkradał pieniądze z firmowego konta, a gdy zginął, okazało się, że... pozostawił ją z ogromnym długiem, którego w żaden sposób nie mogłaby spłacić. Najgorsze jednak, że zadłużył Keirę u człowieka, który rządzi Nowym Orleanem żelazną pięścią.
Lachlan Mount nie ma żadnych zahamowań ani słabości, a o jego bezwzględności krążą legendy. Nikt nie odważy się kwestionować jego życzeń czy łamać ustalonych przez niego zasad - ani policja, ani żadna z mafii działających w tym mieście. Mount trzyma się w cieniu. Nikomu nie pozwala zbliżyć się do siebie, może poza nielicznymi kobietami, które potem giną bez wieści. Mężczyzna może zrobić wszystko, bo nigdy nie spotkał się nawet z cieniem oporu. Kontrolował Nowy Orlean w pełnym tego słowa znaczeniu, a jego żądania zawsze były spełniane. Tak miało być i tym razem.
W zamian za odstąpienie od zniszczenia dziedzictwa Keiry zażądał jej samej...
To emocjonująca, pełna dramatycznych zwrotów historia o dwóch silnych osobowościach. Niezależna i niepokorna piękność oraz bezlitosny tyran wymagający całkowitego posłuszeństwa przecież w żaden sposób nie mogą być razem! Bo gdy do gry wchodzą pożądanie, nienawiść i nieugięta wola, katastrofa wydaje się nieunikniona. On żąda absolutnego poddania. Ona nie zamierza spełnić jego rozkazu. Ich każde kolejne spotkanie, słowo czy dotknięcie nakręca spiralę adrenaliny i ekstazy. Prędko się przekonasz, jak magnetycznym afrodyzjakiem jest władza. I jak bardzo kosztowna może być wolność. Zobaczysz, że nie da się zbudować niczego trwałego, brodząc w sieci kłamstw...

Stań oko w oko z tyranem. Jest okrutny, brutalny i zabójczo przystojny.



Keira jest właścicielką destylarni produkującej whisky, która jest interesem rodzinnym przekazywanym z pokolenia na pokolenie. Niedawno straciła męża, z którym i tak zamierzała się rozwieźć. Kiedy myśli, że udaje jej się powoli wyjść na prostą zjawia się Lechlan Mount który żąda spłaty długu zaciągniętego przez jej męża w wysokości pół miliona dolarów. Kaira doskonale wie, że w żaden sposób nie jest w stanie zdobyć tych pieniędzy, ma za dużo kredytów do spłaty, żaden bank nie udzieli jej pożyczki. Mount jest królem miasta, nie ma skrupułów, nie cofnie się przed niczym, by zdobyć to co pragnie. Teraz pragnie Kairy i jest w stanie odpuścić jej ten dług w zamian za to, że stanie się jego własnością. Kobieta w jednym momencie nienawidzi Lechlana, a w drugim go pragnie. Mount może zrobić z nią wszystko na co tylko ma ochotę, mimo tego, że ona początkowo jest na nie, szybko zmienia zdanie. 


,,Król bez skrupułów'' jest pozycją specyficzną, jedni ją polubią, inni znienawidzą. Nie jest to klasyczny, słodki romans z wątkiem erotycznym. Książka jest wciągająca, intrygująca, ciężko ją odłożyć. Sceny łóżkowe mają w sobie trochę brutalności, ale spokojnie nie leje się krew. Kaira dzięki Mountowi może zobaczyć na jak dużo jest w stanie sobie pozwolić. Mimo tego, że nie dopuszcza tego do siebie, to tak na prawdę dominacja mężczyzny jej się podoba i pragnie go, momentami sama prosi go, aby doprowadził ją do szaleństwa. Nie potrafię jednak zrozumieć zakończenia, czuję niedosyt. Jestem bardzo ciekawa jak potoczą się dalsze losy bohaterów i z niecierpliwością czekam na drugą część. 
Jeśli lubicie książki z wątkami erotycznymi, które momentami są trochę brutalne to jest to coś dla Was!


Lubicie tego typu książki?

Miłego dnia!

środa, 20 lutego 2019

Lipowy płyn micelarny, Sylveco

Lubię Sylveco i jej siostrzane marki, jednak wiadomo jak to jest, nie wszystko się u mnie sprawdza tak jak bym chciała. Jakiś czas temu do mojej torby denkowej trafił Lipowy płyn micelarny, który kusił mnie już kilka lat, aż w końcu natrafiła się okazja, aby go wypróbować. Czy się sprawdził? Tak, chociaż idealny nie jest, ale o tym przeczytacie w dalszej części wpisu,


Płyn umieszczony jest w butelce z przyciemnianego plastiku o pojemności 200 ml. Pod światło spokojnie można zobaczyć ile produktu zostało jeszcze w środku. Szata graficzna skromna, ale ładna, kojarzy się z naturą. Na opakowaniu znaleźć można informacje na temat produktu, skład. Zamknięcie typu flip-top łatwo się otwiera, nawet przy długich paznokciach, ale jest na tyle szczelne, że spokojnie można zabrać go ze sobą w podróż bez obawy o wylanie się. Butelka dobrze leży w dłoni, a otwór nie jest ani za duży, ani za mały, dzięki temu wydobycie odpowiedniej ilości na wacik jest proste. Płyn micelarny należy zużyć w ciągu 6 miesięcy.



Jak to no micela przystało, konsystencja jest płynna, wodnista o delikatnie żółtym zabarwieniu, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zapach ziołowy, taki trochę słodki, przyjemny. Najbardziej wyczuwalny jest w butelce, a podczas używania częściowo się ulatnia. Jeśli nie lubicie ziołowych aromatów, to raczej nie będziecie zadowolone. 


Po płyn micelarny sięgam rano i wieczorem przed myciem twarzy żelem. Produkt dobrze oczyszcza, usuwa pozostałości kosmetyków pielęgnacyjnych, kolorowych i inne zabrudzenia ze skóry. W przypadku demakijażu oczu pojawia się mały problem, trzeba dać mu więcej czasu aby rozpuścił np. tusz do rzęs, a i tak nie zmywa go idealnie. Całe szczęście, że nie rozmazuje go na pół twarz, jak to czasem bywa. Płyn nie zostawia na skórze klejącego filmu, ale i tak zawsze myję później buzię żelem, więc dużej różnicy mi to nie robi. Produkt jest łagodny, nie podrażnia skóry ani oczu, nie wywołuje pieczenia, nawet jeśli odrobina dostanie się pod powiekę. Buzia nie jest po nim wysuszona, a wręcz jakby delikatnie nawilżona, ukojona. 


Wydajność standardowa przy tego typu produktach, dość szybko ubywa z butelki. Przy stosowaniu dwa razy dziennie wystarczył mi na jakieś trzy tygodnie z hakiem. Płyn możecie kupić w sklepie internetowym Lavenda w cenie 14,99 zł, myślę że za taką kwotę warto go wypróbować. Czy wrócę do niego? Nie wiem, ponieważ na rynku na jest wiele innych płynów micelarnych, które chciałabym przetestować.


Lubicie produkty Sylveco?

Miłego dnia! :)

poniedziałek, 18 lutego 2019

Hydrolat z róży stulistnej, Bioleev

Markę Bioleev miałam okazję poznać pod koniec zeszłego roku, swoje testy zaczęłam wtedy od kwasu hialuronowego o którym napiszę Wam w najbliższym czasie. Sprawdzał się na tyle dobrze, że pod koniec stycznia z zapasów wydobyłam Hydrolat z róży stulistnej z tej samej marki. Jak wiecie, ostatnio bardzo polubiłam hydrolaty w pielęgnacji twarzy i większość się u mnie sprawdza, a jak było w tym przypadku? O tym przeczytacie w dalszej części wpisu.


Hydrolat umieszczony jest w buteleczce wykonanej z ciemnego szkła o pojemności 100 ml. Jest mała, poręczna, dobrze leży w dłoni, nie wyślizguje się. Zabierając do łazienki kosmetyki w szklanych opakowaniach obawiam się, że mogą się zbić, na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Butelka wyposażona jest w atomizer, który wydobywa delikatną mgiełkę hydrolatu, podczas używania nie zacina się, ani nie pluje produktem. Opakowanie ma bardzo skromną, szatę graficzną, ale trzeba przyznać, że ładnie się prezentuje. Na butelce znajdziemy informacje o produkcie, sposób użycia oraz skład. Hydrolat należy zużyć w ciągu 6 miesięcy od otwarcia.



Konsystencja jak na hydrolat przystało, wodnista, przeźroczysta, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zapach różany, nie jest bardzo intensywny, szybko się ulatnia. Osobiście nie przepadam za tego typu aromatami w kosmetykach, ale w tym przypadku nawet się polubiliśmy. Producent wspomina, że kwiatowy zapach wzmocniony jest subtelną nutą miodową, jednak mój nos jej nie wyłapuje.



Hydrolat stosuję bezpośrednio na twarz po umyciu i osuszeniu skóry rano i wieczorem, ale także podczas używania maseczek z glinką w składzie, spryskuje ją co jakiś czas, aby nie doprowadzić do zaschnięcia. Produkt delikatnie nawilża i odświeża cerę, usuwa efekt ściągnięcia jaki pozostawia pianka do mycia twarzy którą aktualnie stosuję. Buźka jest po nim wygładzona, promienna. Koi podrażnienia, ostatnio strasznie wysypało mnie na policzku i brodzie, co normalnie przed okresem, a dzięki niemu zaczerwienienia w okolicy pryszczy się zmniejszyły. Hydrolat stosowany podczas trzymania maseczki wzmacnia jej działanie. Producent wspomina, że można go stosować w połączeniu z wodą, jednak ja wolę używać go rozcieńczania. Produkt nie podrażnił mnie, ani nie uczulił. Nie wywołuje łzawienia oczu, nawet jeśli zaaplikuję go w ich okolicach.



Jeśli chodzi o wydajność to ubywa go dość szybko z buteleczki. Muszę jednak zaznaczyć, że za każdym razem twarz spryskuje nim obficie, nie żałuję go sobie. Hydrolat wystarczy mi na około 3 tygodnie, więc wynik nie jest zły. Kosztuje on 24,99 zł, nie jest to wysoka cena jak na produkt naturalny. Aktualnie marka ta nie ma innych hydrolatów w ofercie, ale mam nadzieję że się to zmieni i będę mogła wypróbować inne wersję. 



Używacie hydrolatów? Macie swojego ulubieńca?

Miłego dnia!

wtorek, 12 lutego 2019

Przegląd maseczek #4

Maseczki zużywam na bieżąco, używam ich 2-3 razy w tygodni, a zamiast ubywać to mi ich przybywa, ja nie wiem jak to się dzieje. Przez aktualną promocję w Rossmannie na maseczki Bielendy przybyło mi aż 9! nowych, tak wiem, zdecydowanie za dużo, no ale co zrobić skoro one tak bardzo kuszą. Mam nadzieję, że kiedyś uda mi się zmniejszyć zapasy do kilku sztuk, chociaż nie wiem czy to możliwe. Przejdźmy jednak do dzisiejszych czterech maseczek, które mam zamiar dzisiaj przedstawić.


Maseczka wzmacniająca do cery naczynkowej, Marion Beauty Shot

Marion Beauty Shot Maseczka Wzmacniająca do Cery Naczynkowej posiada w swoim składzie probiotyk oraz zieloną herbatę. Dzięki tym składnikom skutecznie łagodzi podrażnienia, a także wycisza skórę z widocznymi naczynkami. Maseczka poprawia ogólną kondycję cery oraz niweluje przebarwienia. Zamknięta została w małej kapsułce. 

Produkt umieszczony jest w małej, plastikowej kapsułce, łatwo się otwiera i wydobywa zawartość. Maseczka ma kremową konsystencje oraz przyjemny zapach, przypomina mi zieloną herbatę z jakimś dodatkiem, którego nie potrafię określić. 10 ml pozwala zaaplikować na twarz taką grubszą warstwę. Po około 15 minutach maseczka częściowo się wchłonęła, a pozostałości zmyłam ciepłą wodą. Co prawda nie mam cery naczynkowej, ale skoro już ją dostałam to postanowiłam wypróbować. Po zmyciu skóra jest nawilżona i ukojona, zaczerwienienia w okolicy nosa stały się jaśniejsze. Buzia jest wygładzona i wyciszona. Chętnie do niej wrócę za jakiś czas.


Maska nawilżająca w płacie ujędrniająca Tygrys, Isana Young

Skuteczność & pielęgnacja
Potrzebujesz wyluzowania albo planujesz babski wieczór?
No to mamy świetne rozwiązanie dla Ciebie i Twoich przyjaciół. Maska tygrys najpierw rozśmieszy Ciebie i Twoje koleżanki, potem odświeży i pozwoli wyglądać Ci na zrelaksowaną. Szczególna cecha maski w płacie: wyglądasz nie tylko zabawnie, ale przede wszystkim Twoja skóra jest nawilżona. Włókno maski jest pochodzenia roślinnego, jest bardziej chłonne niż bawełna, bardziej miękkie niż jedwab i chłodniejsze niż len.

Uwielbiam maski z nadrukami, są urocze i od razu poprawiają humor! 
Maska z Isany ma postać dość sztywnej płachty, jednak jest dobrze nasączona i bezproblemowo przylega do skóry. Nadruk jest w żywych kolorach, przedstawia uroczego tygryska. Esencja ma przyjemny zapach, który jednak nie utrzymuje się zbyt długo. Trzymałam ją na twarzy około 20 minut, a może trochę więcej, ponieważ skupiłam się na książce. Po zdjęciu tkaniny na skórze zostało sporo serum, które jednak wchłonęło się w ciągu kilku minut. Maska dobrze nawilża buzie, nawodnia ją i ujędrnia. Cera odzyskuje blask i staje się promienna. W cenie regularnej kosztuje około 9 zł, ale na promocji można już ją kupić za około 5 zł. Bardzo fajna maseczka, chętnie do niej wrócę.


Maska Premium Silver Intensywne nawilżenie, BeBeauty

Intensywnie nawilżająca maska na srebrnej tkaninie pomaga zredukować widoczne ślady zmęczenia. Przynosi natychmiastowy efekt nawilżenia. 
Zielone algi Wakame wspomagają odpowiedni poziom nawilżenia skóry. 
Ekstrakt z hibiskusa skutecznie koi zaczerwienienia oraz zapobiega przesuszeniu naskórka.

Maskę Premium Silver z BeBeauty jakiś czas temu udało mi się dorwać w Biedronce, kosztowała około 4 zł, więc stwierdziłam, że za taką cenę żal nie kupić. Ma ona postać płachty wykonanej z cienkiego materiału, jednak łatwo można ją rozłożyć bez obaw o podarcie. Materiał jest z jednej strony biały, a z drugiej srebrny, to sreberko ma być na zewnątrz, więc to tylko taki bajer. Maska jest dobrze nasączona, jednak z niej nie kapie, dobrze przylega do twarzy. Należy ją trzymać około 15 minut i też tak zrobiłam. Po zdjęciu na skórze zostało sporo serum, które niestety nie wchłania się do końca i zostaje klejąca warstwa. Pewnie gdybym stosowała ją wieczorem to położyłabym się do łóżka i nie przeszkadzałoby mi to, jednak użyłam jej rano i musiałam umyć twarz. Maska dobrze nawilża i odżywia skórę. Staje się ona promienna i wygląda na wypoczętą, chociaż niekoniecznie taka jest, bo akurat miałam za sobą bezsenną noc. Fajna maska, jednak nie kupię jej ponownie ze względu na tą klejącą warstwę. 


2w1 Maska+Peeling detoksykująco-oczyszczająca, Bielenda Black Sugar Detox

Detoksykująco – oczyszczająca maska z peelingiem skutecznie poprawia jakość trudnej i wymagającej cery mieszanej i tłustej. Niezwykła formuła kosmetyku oparta na innowacyjnym połączeniu CUKRU i WĘGLA, zapewnia cerze mieszanej silny detoks – oczyszczenie skóry z toksyn oraz optymalne nawilżenie. Kosmetyk widocznie poprawia ogólny wygląd i kondycję skóry.
Peeling złuszcza martwy naskórek, wygładza i zmiękcza skórę, odblokowuje pory. Maseczka oczyszcza, odtłuszcza i matuje błyszczącą cerę, pochłania nadmiar sebum,  zwęża pory, zapobiega powstawaniu wyprysków. Wyrównuje koloryt, dodaje witalności, przywraca cerze promienność i blask, koi, łagodzi.
Pojemność 8 g (wystarcza na 2 zastosowania)

Maseczka umieszczona jest w saszetce o pojemności 8g, według
 producenta wystarcza to na dwie aplikacje, jednak ja zużyłam ją naraz. Po pierwsze nie lubię zostawiać otwartych saszetek, a po drugie moim zdaniem taka ilość nie wystarczyłaby na dwa użycia. Maseczka ma żelową konsystencje, a w niej zatopione są drobinki peelingujące. Ma delikatnie perfumowany zapach, ale przyjemny, nie utrzymuje się zbyt długo. Po nałożeniu należy wykonać minutowy masaż, a następnie zostawić ją na około 15 minut i zmyć ciepłą wodą, tak też zrobiłam. Drobinki są delikatne, nie powinny one nikomu zrobić krzywdy, delikatnie usuwają martwy naskórek. Po spłukaniu buzia jest wygładzona, dobrze oczyszczona i odświeżona. Niestety nie zauważyłam nawilżenia, o którym wspomina producent, skóra jest ściągnięta lekko przesuszona, prosi się o krem nawilżający. Niestety, raczej do niej nie wrócę, a szkoda bo zapowiadała się ciekawie.


Pamiętacie o regularnym stosowaniu maseczek?

Miłego dnia!

poniedziałek, 11 lutego 2019

Książka na wieczór: Mroczni ludzie, Jens Henrik Jensen

Kilka dni temu pisałam Wam na temat książki Zanim zawisły psy. czyli pierwszej części bestsellerowej skandynawskiej trylogii Oxen. Wczoraj zaś skończyłam czytanie drugiej części i również o niej postanowiłam wspomnieć w kilku słowach. Zanim jednak przejdę do tego mogę powiedzieć już teraz, że z niecierpliwością czekam na trzecią część, mam nadzieję że nastąpi to szybko.


O książce:
Tytuł: Mroczni ludzie
Autor: Jens Henrik Jensen
Tytuł serii: Oxen
Wydawnictwo: Edition
Oprawa: Miękka
Ilość stron: 496
Data premiery: 30 styczeń 2019
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller


Zmagający się ze stresem pourazowym Oxen szukał już tylko spokoju, toteż wyprowadził się do lasu w północnej Jutlandii. Niestety, nie dane mu było odpocząć - został bowiem wciągnięty w mroczną intrygę, za którą stała tajemnicza organizacja, mająca ogromny wpływ na politykę kraju. Wiedza, którą mężczyzna zyskał w wyniku śledztwa, mogła kosztować go życie. Prześladowali go ludzie bardzo potężni, zdeterminowani i bezwzględni. Nie miał innego wyjścia, musiał pozostać w ukryciu. A najlepiej zniknąć.
Sylwestrowa noc, którą spędzał w jednej z szop w pobliżu farmy rybnej, rozpoczyna kolejną serię dramatycznych wydarzeń. Właściciel gospodarstwa, samotny starszy człowiek zwany Rybakiem, wdzięczny za ocalenie życia, proponuje mu pracę i schronienie. Oxen postanawia więc zamieszkać na odludziu. Równocześnie, nie mając złudzeń co do zaciekłości i możliwości ścigających go ludzi, zabezpiecza część dowodów ich zbrodni. Tymczasem po wielomiesięcznych poszukiwaniach byłej partnerce Oxena, Margrethe Franck, udaje się go odnaleźć. Tym samym policjantka nieświadomie wskazuje trop prześladowcom. Były żołnierz ponownie traci swój azyl i znów musi stanąć do walki nie tylko o życie, ale i dobre imię.
Czy Oxen i Margrethe wymkną się ścigającym ich ludziom i rozwiążą tajemnicę okrutnych morderstw? Czy uda im się odkryć tożsamość skrytych w cieniu napastników, którzy mają wpływ na całe państwo?

Akcja książki rozpoczyna się w Sylwestrową noc, kiedy Oxen zatrzymał się w starej szopie w pobliżu farmy rybnej, aby odpocząć. Zamiast spać ratuje starszego człowieka zwanego Rybakiem przed dwoma zbójami. Mężczyzna w zamian proponuje mu pracę i schronienie, na co Niels się zgadza, ale nie jako Oxen, a Adrian Dragon. Mijają miesiące kiedy pracuje u Rybaka, w między czasie w swoim domku montuje monitoring oraz zapewnia sobie inne środki ostrożności. Jak wiadomo z pierwszej części, Niels dręczony jest syndromem stresu pourazowego, więc woli mieć wszystko pod kontrolą w razie, gdyby ktoś chciał go zaatakować. W tym samym czasie w książce pojawiają się inne wątki, np. poszukiwanie Oxena przez Franck, spotkania i spiskowanie Danehof. Niels żyje sobie spokojnie, jednak pewnego dnia wybrał się on w podróż, aby chociaż na chwilę zobaczyć syna oraz odwiedzić grób przyjaciela, który poległ na wojnie. Podczas powrotu do gospodarstwa rybnego jest śledzony przez ludzi Mossmanna. To wydarzenie zmieniło życie Oxena o 180 stopni, ponownie ludzie wynajęci przez Danehof chcą go dorwać, ponieważ ma coś, czego mieć nie powinien. W między czasie zostaje oskarżony o zabójstwo Rybaka i od teraz musi uciekać nie tylko przez tymi, którzy na niego polują, ale również przed policją. Ostatecznie podejmuje on współpracę z Franck oraz Mossmannem, jednak śledztwa jakie razem prowadzili nie udało się doprowadzić do końca. Oxen próbuje uciec z Danii do Szwecji na łódce, którą ukradł z przystani, niestety tamci znaleźli go na morzu i doszło do wybuchu. Mimo wszystko, Oxen przeżył, jednak wątek ten nie jest już rozwinięty, może w trzeciej części dowiemy się co stanie się z nim dalej.



Podobnie jak w pierwszej części, podczas czytania musimy się skupić, ponieważ z każdym kolejnym rozdziałem musimy przenosić się do innego miejsca. Raz jesteśmy u Oxena w gospodarstwie rybnym, innym razem u Franck, która szuka informacji na temat Nielsa, później jeszcze na spotkaniu Danehof i znów wracamy do Oxena. Początkowo mnie to trochę irytowało, a później czytało się całkiem dobrze. Książka ciekawa, interesująca, wątki akcji wciągają i czyta się je z zapartym tchem. Końcówka mnie trochę rozczarowała, zaraz po wybuchu na morzu mamy przeskok na Franck i Mossmanna, a w mi w głowie cały czas siedziało co stało się z Nielsem i miałam ochotę przewrócić na ostatnią stronę, czy może tam jest jakaś informacja. W ostatnim rozdziale powrócono do Oxena, znajduje się on prawdopodobnie w jakimś szpitalu, ma sporo obrażeń, tam ponownie przedstawia się jako Dragon. 
Teraz nie pozostaje mi nic innego jak czekać na trzecią część, ponieważ jestem bardzo ciekawa co dalej będzie z Oxenem i czy uda się wreszcie unicestwić ten Danehof.



Co aktualnie czytacie?

niedziela, 10 lutego 2019

Pianka peelingująco-myjący Smoczy Owoc, Biolove

Dzień dobry, dzisiejszy dzień rozpoczynam od dużego kubka kawy, nałożyłam też maseczkę na twarz i zabieram się za pisanie recenzji. Postanowiłam napisać słów kilka na temat Pianki peelingująco-myjącej Smoczy Owoc z Biolove. Kupiłam ją dawno temu, obstawiam, że było to jakoś na początku zeszłego roku podczas jakiejś promocji -50%. Jakiś czas temu podczas przeglądania zapasów wpadła mi ona w rękę i postanowiłam zabrać ją ze sobą do łazienki, tym bardziej że data ważności zbliżała się ku końcowi.


Pianka umieszczona jest w plastikowym, przeźroczystym słoiczku o pojemności 150 ml. Umieszczona na nim naklejka ma ładną szatę graficzną, nadruk owocu przyciąga oko. Na spodzie znajdziemy zaś informacje o produkcie, skład, datę ważności itd. Słoiczek posiada aluminiową nakrętkę, którą bez problemu można odkręcić nawet mokrymi dłońmi, a pod nią znajduje się dodatkowe, plastikowe zabezpieczenie. Opakowanie z jednej strony jest wygodne, ponieważ łatwo można wydobyć zawartość do samego końca, a z drugiej trzeba uważać, aby do środka nie dostała się woda. 


Pianka ma puszystą konsystencje, a zarazem taką trochę zbitą, łatwo się nabiera. Zanurzone są w niej drobinki cukru i jest ich całkiem sporo. 
Jeśli chodzi o zapach to jest on cudowny, owocowy, słodki, a zarazem z nutą czegoś kwaśnego. Czy tak pachnie smoczy owoc? Tego niestety nie wiem, ponieważ nie miałam z nim nigdy styczności, jednak wiem, że pianka pachnie tak samo jak żel pod prysznic z tej serii. Aromat ten utrzymuje się jeszcze przez jakiś w łazience po kąpieli. 


Pianka dobrze rozprowadza się na skórze, w kontakcie z wodą zaczyna się delikatnie pienić. Drobinki cukru delikatnie złuszczają martwy naskórek, nie są jednak one zbyt ostre i szybko się rozpuszczają. Jest to bardzo delikatny peeling, który można stosować właściwie codziennie, na pewnie nie zrobi nam krzywdy. Po spłukaniu skóra jest wygładzona, oczyszczona i odświeżona. Producent wspomina o nawilżeniu, jednak nic takiego nie zauważyłam, jest to jednak produkt myjący, a nie balsam czy masło. Na szczęście też nie wysusza, ani nie podrażnia.


Niestety produkt jest mało wydajny, wystarcza na max 5 użyć, a w regularnej cenie kosztuje aż 25 zł. Warto jednak polować na nią podczas promocji. Jest to fajny gadżet umilający kąpiel. Występuje również w borówkowej wersji zapachowej i być może kiedyś się na nią skuszę.


Znacie ją piankę? Lubicie markę Biolove?

Miłego dnia!

sobota, 9 lutego 2019

Pease - moja wishlista!

Dzięki blogosferze poznałam już wiele ciekawych marek oraz kosmetyków. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy, ponieważ co chwilę kuszą mnie jakieś nowości, a wiadomo portfel na tym cierpi. Ostatnio przeglądać blogi napotkałam na produkt marki Pease, był to Podkład Long Cover, który zaciekawił mnie na tyle, że postanowiłam zagłębić się w ofertę tej firmy. Co prawda słyszałam o niej już wcześniej, jednak nic szczególnego wtedy nie przykuło mojej uwagi. Teraz jednak było inaczej i postanowiłam przygotować małą wishlistę, którą mam nadzieję, kiedyś uda mi się zrealizować.



1. Podkład Long Cover - co prawda na co dzień nie sięgam po mocno kryjące podkłady, jednak chciałabym go wypróbować na większe wyjścia. Zainteresowało mnie również to co mówi producent, czyli że produkt nie zostawia śladów na ubraniach, ciekawe czy faktycznie tak jest.

2. Podkład witaminowy Lush Satin - z opisu trochę przypomina mi mojego ulubieńca z Bourjois, a że właśnie szukam czegoś innego niż Healthy Mix, rozważę zakup Lush Satin. Na co dzień szukam właśnie czegoś lekkiego, co nie będzie obciążać mojej cery i myślę, że ten będzie idealny, a może się mylę? Znacie go?

3. Puder sypki High Definition - jeszcze jakiś czas temu sypkie pudry wolałam omijać, teraz jednak są one niezastąpione. Puder ma zapewnić naturalny i nieskazitelny wygląd, oby tak było w rzeczywistości.


4,5. Palety cieni : Beauty Rocks i All About You - palet cieni nigdy nie jest za dużo, prawda? Każda kobieta znajdzie w swojej kosmetyczce miejsce jeszcze dla jednej, dwóch, ewentualnie dziesięciu palet. Wybrałam Beauty Rocks z myślą o większych wyjściach oraz All About You na co dzień. Palety te widziałam już wiele razy na YouTube i z każdym kolejnym filmikiem pragnę je bardziej. 

6. Długotrwała pomadka Arganowa do ust - najbardziej w oko wpadł mi odcień nr 25, producent określa odcień jako połączenie koloru pomarańczowego i różowego. Do tej pory najczęściej sięgałam po pomadki matowe i to właśnie ich mam najwięcej w swojej kolekcji, więc czas na zmiany. Pomadka z Pease oprócz koloru ma nawilżać i regenerować usta.

Jest to tylko kilka kosmetyków jakie ma w swojej ofercie Pease, oprócz nich możecie znaleźć również puder ryżowy czy bambusowy, bazy pod makijaż, cienie foliowe, cienie pojedyncze itd. Jeśli planujecie w najbliższym czasie zakup kosmetyków Pease zerknijcie TUTAJ. Ja w pierwszej kolejności skuszę się na podkłady, a później na pozostałe kosmetyki, mam nadzieję że zrealizuję swoją wishlistę w najbliższych miesiącach.

Miłego dnia!

piątek, 8 lutego 2019

Tajska maska do włosów - blask i siła, Planeta Organica

Jak pewnie wiecie, uwielbiam testować wszelkiego rodzaju odżywki i maski do włosów, a że mam je dość długie, to te produkty schodzą u mnie szybko. Ostatnio do torby z denkiem trafiła Tajska maska do włosów - blask i siła, którą otrzymałam jakiś czas temu od Kornelii z Zakątek Rudej. Czy się sprawdziła? O tym przeczytacie w dalszej części wpisu.



Maska umieszczona jest w plastikowym przeźroczystym słoiku o pojemności 300 ml. Taka forma opakowania jest bardzo wygodna, przynajmniej mam pewność, że wydobywam zawartość do samego końca. Naklejka na nakrętce przyciąga oko, tym bardziej, że uwielbiam różowy kolor. Na spodzie znajdziemy informacje na temat produktu w języku rosyjskim oraz skład po angielsku. Na szczęście na boku opakowania jest naklejka z polskim tłumaczeniem. Przed pierwszym użyciem zawartość zabezpieczona jest sreberkiem, dzięki czemu mamy pewność, że nikt przed nami nie wkładał tam palców. 



Maska ma gęstą konsystencje, jednak pod wpływem ciepła dłoni łatwo się nabiera i rozprowadza na włosach. Zawartość ma lekko różowy kolor.
Ma dość specyficzny, orientalny zapach. Wyczuwalne są intensywne przyprawy z dodatkiem czegoś, czego nie potrafię określić. Aromat ten utrzymuje się na włosach jeszcze jakiś czas po wyschnięciu. Zapach nie przypadł mi do gustu i bywa męczący na dłuższą metę.


Maskę zazwyczaj nakładam na 10-15 minut, czasem zdarza mi się trzymać dłużej lub krócej, jednak za każdym razem efekty są takie same. Produkt dobrze nawilża i wygładza włosy. Odzyskują one blask, pięknie lśnią szczególnie w słońcu. Maska ułatwia rozczesywanie, szczotka sunie po włosach bez żadnego problemu. Efekty są super, ale tylko wtedy jeśli użyję ją raz na jakiś czas. Kiedy stosowałam ją co drugie mycia jak zazwyczaj stosuję maski, to włosy zaczęły się strasznie puszyć, zamiast wyglądać lepiej to było co raz gorzej. Po jej odstawieniu problem zniknął i od tego czasu sięgałam po nią raz na 1,5-2 tygodnie. Nie jest to maska do której wrócę i też nie mogę powiedzieć, że ją polecam, ale wiadomo każde włosy są inne.


Wydajność maski spora, na jedną aplikację nie potrzebowałam jej dużo, więc wystarczyła mi ona na długo. Dokładnie nie mogę powiedzieć ile to było czasu, ale pewnie kilka miesięcy. Maska kosztuje około 20 zł, moim zdaniem cena nie jest wysoka. Widziałam, że z tej marki dostępne są jeszcze inne wersję i pewnie za jakiś czas dam im szansę, może sprawdzą się lepiej niż ta.


Znacie markę Planeta Organica? Lubicie ich kosmetyki?

Miłego dnia! :)

środa, 6 lutego 2019

Hipoalergiczny krem nawilżający Dermo System, Delia Cosmetics

Jeszcze w zeszłym roku, bo w grudniu, otrzymałam paczkę od Delia Cosmetics w której znalazłam cztery kremy do twarzy oraz dwie miniaturki produktów do demakijażu. Dwa kremy sprezentowałam mamie z racji tego, że były one przeciwzmarszczkowe, a dwa zostawiłam dla siebie. Testy rozpoczęłam od Hipoalergicznego kremu nawilżającego i dzisiaj przyszła pora abym napisała o nim coś więcej.


Krem umieszczony jest w szklanym słoiczku o pojemności 50 ml. Lubię taką formę opakowań, ponieważ wiem, że wydobywam zawartość do samego końca. Słoiczek posiada plastikową nakrętkę, którą bez problemu można odkręcić. Pod wieczkiem znajduje się zabezpieczenie w postaci sreberka, dzięki któremu mamy pewność, że nikt przed nami nie wkładał tam paluchów. Dodatkowo słoiczek umieszczony jest w kartoniku, który jest zafoliowany, co jest dodatkową ochroną. Chociaż szczerze mówiąc spotkałam się już z tym, że niektórzy w drogerii otwierają tą folię, nie rozumiem tego i chyba nigdy nie zrozumiem. Na kartoniku znajdziemy zapewnienia producenta oraz skład. Szata graficzna minimalistyczna, nie wyróżnia się niczym szczególnym.


Krem ma lekką konsystencje, łatwo się nabiera i rozprowadza na twarzy.
Z racji tego, że jest to produkt hipoalergiczny podejrzewałam, że będzie bezzapachowy, okazało się jednak, że ma delikatny aromat. Jest on przyjemny, kremowy, jakby lekko kwiatowy, wyczuwalny jest tylko podczas aplikacji, później się ulatnia. Mi zupełnie on nie przeszkadza, ale wiadomo niektórzy wolą produkty które są bezzapachowe.


Krem stosuję zarówno na dzień jak i na noc, od czasu do czasu wieczorem mieszam go z porcją kwasu hialuronowego dla mocniejszego działania. Dzięki lekkiej konsystencji szybko się wchłania, także spokojnie można go stosować pod makijaż. Kosmetyki kolorowe dobrze z nim współpracują, nic się nie waży, ani nie roluje. Krem bardzo dobrze nawilża skórę, zapewnia jej komfort przez cały dzień. Cera jest odżywiona, pełna blasku. Krem nie zapycha, ani nie podrażnia. Moja cera zawsze była mieszana, jednak odkąd rozpoczął się w tym sezonie okres grzewczy zaczęła się buntować. Na twarzy pojawiły się suche obszary, szczególnie w okolicy nosa i na policzkach. Odkąd zaczęłam stosować ten krem problem znikł, więc same plusy. Muszę przyznać, że jest to jeden z lepszym kremów jakie w ostatnim czasie testowałam.


Wydajność zadowalająca, krem wystarczył mi na jakieś 1,5 miesiąca używania rano i wieczorem, chociaż czasami zdarzyło mi się go zdradzić z maską na noc. Jego koszt to około 15 zł, także cena nie jest wysoka jak na tak dobry krem! 


Jaki krem aktualnie stosujecie? Lubicie produkty Delia Cosmetics? 

wtorek, 5 lutego 2019

Książka na wieczór: Zanim zawisły psy, Jens Henrik Jensen

Przychodzę dzisiaj do Was z recenzją książki pod tytułem ,,Zanim zawiły psy'', którą napisał Jens Henrik Jensen. Mam nadzieję, że nie przeszkadza Wam to, że tematykę beauty łączę z książkami, ale taki pomysł rodził się w mojej głowie od dawna i dopiero niedawno wprowadziłam go w życie. Jest to taka motywacja dla mnie, aby częściej sięgać po książki, a może akurat i was zachęcę, aby po nie sięgnąć.


O książce:
Tytuł: Zanim zawisły psy
Autor: Jens Henrik Jensen
Tytuł serii: Oxen
Wydawnictwo: Editio
Oprawa: Miękka
Ilość stron: 448
Data premiery: 14 marzec 2018
Kategoria: kryminał, sensacja, thriller 

Niels Oxen, były żołnierz duńskich sił specjalnych, wielokrotnie odznaczany za odwagę, po powrocie z ostatniej misji w Afganistanie zamieszkał w jednej z dzielnic Kopenhagi. Tam wegetuje dręczony syndromem stresu pourazowego, utrzymując się ze zbierania butelek. Jedynym towarzyszem jego parszywego życia jest pies - tylko jemu ufa, tylko jego obecność toleruje. Pewnego dnia postanawia uwolnić się od wewnętrznych demonów i zaszyć się w głuszy, w lasach północnej Jutlandii. Niestety, szybko się okazuje, że wybrał najgorsze z możliwych miejsc.
Kiedy w tajemniczych okolicznościach ginie wpływowy polityk, właściciel pobliskiego zamku, Oxen staje się głównym podejrzanym. Zaczyna się prawdziwy koszmar.
Wbrew swojej woli zostaje wciągnięty w wir śledztwa. Wspólnie z agentką Margrethe Franck odkrywa kolejne części przerażającej układanki. Okazuje się, że niewyjaśnionych zabójstw było znacznie więcej. Łączy je jeden element: morderca zapowiadał swoje przybycie w szczególny, niezwykle makabryczny sposób...
Czy Nielsowi i Margrethe uda się powstrzymać falę zbrodni i dotrzeć do sedna ich tajemnicy? Czy Oxen oczyści się z podejrzeń? Kto tak naprawdę stoi za serią okrutnych morderstw?

Głównych bohaterem powieści jest były komandos Niels Oxen, który dręczony jest syndromem stresu pourazowego. Postanawia się on przenieść razem ze swoim psem Mr. White z jednej z dzielnic Kopenhagi do lasów północnej Jutlandii. Pewnego dnia pod osłoną nocy skrada się do pobliskiego zamku, który od dawna go ciekawił, jednak zobaczył tam to, czego nie powinien. 
W między czasie giną dwie, a właściwie trzy ważne osoby, jedna w Hiszpanii, pozostałe w Danii. Za każdym razem przed morderstwem pojawia się ostrzeżenie w postaci powieszonego psa. O ile morderstwo Hannibala Frederiksena oraz Bergoe uznano za nieszczęśliwy wypadek, tak w przypadku Hansa-Ottona Corfitzena wszczęto śledztwo. W gronie podejrzanych znajduje się Oxen, który dwukrotnie wzywany jest na przesłuchanie. Kiedy nie ma jednak dowodów, Niels Oxen zostaje nieoficjalnie poproszony o pomoc w śledztwie, za które dostałby wysokie wynagrodzenie. Początkowo nie chciał się zgodzić, dopóki w swoim leśnym obozie nie zastał powieszonego psa, to był Mr. White. Wspólnie z agentką Margrethe Franck odkrywa kolejne części przerażającej układanki.
Czy faktycznie chodziło o to, żeby pomógł w śledztwie? A może o to, aby pojawiło się więcej dowodów, że to właśnie on zabił Hansa-Ottona Corfitzena? O tym dowiecie się z książki, nie chcę zdradzać zbyt dużo szczegółów.



Mówiąc szczerze, kiedy zaczęłam czytać książkę, nie wiedziałam kto jest kim, o co w ogóle chodzi, bo każdy rozdział mówił o czymś innym. Później jednak powieść zaczyna się rozkręcać, były takie momenty, że nie mogłam się oderwać od czytania. W książce przewijają się wątki kryminalne, polityczne i dramatyczne. Nie da się przewidzieć co będzie dalej, przynajmniej ja nie umiałam. Powieść pokazuje nam jak wiele można zamieść pod dywan, wystarczy być ważniejszą osobą w kraju i mieć znajomości. Spodobała mi się postać Oxena, mimo tego że jest to człowiek, który dużo przeszedł w swoim życiu, dręczą go koszmary nocne i wizje to potrafił się zaangażować w śledztwo chociaż wiedział, że w każdej chwili może zginąć lub zostać zatrzymanym. 

Jestem już w trakcie czytania drugiej części, czyli ,,Mroczni ludzie'' i niedługo napiszę o niej więcej.



Co aktualnie czytacie?